2014-03-28

Are you talking to me?



Mowa jest srebrem, milczenie jest złotem. Tak, to prawda. Jednak nie w trakcie zajęć z nauki języka angielskiego. Łatwo więc mogę przewartościować to przysłowie. Mowa jest złotem…, dlatego w języku polskim mamy przymiotnik „złotousty”, na określenie osoby, którą natura obdarzyła darem przemawiania. W języku angielskim znajdziemy natomiast „the golden speech”, na określenie wyjątkowej przemowy, wygłoszonej przez  brytyjską królową Elżbietę I przed zgromadzeniem Parlamentu w 1601 r. Dziś „golden speech” w tym języku to synonim sztuki przemawiania a „golden mouth” określa osobę, która w tej sztuce doszła do perfekcji.

#1 Never Say Never

Dlaczego tak ważne jest mówienie? Dlaczego podczas zajęć z biznesowego języka angielskiego uczestnicy szkoleń i kursów, na wszystkich poziomach zaawansowania, przede wszystkim są nastawieni na rozwijanie umiejętności mówienia? Dlaczego, w końcu, mowa jest złotem? Myślę, że odpowiedź na tak postawione pytania jest banalnie wręcz prosta. Dzięki temu jak mówimy w języku obcym, budujemy swój własny wizerunek. To nasz język „sprzedaje” nas samych. To język zdradza nasze podejście do nauki, a więc także do pracy.

***

Wreszcie, to jak inni nas słyszą, powoduje że jesteśmy lepiej bądź gorzej oceniani. To właśnie umiejętność posługiwania się językiem obcym, buduje nasz obraz w oczach innych. Buduje go skutecznie i, często, na całe lata. Raz utrwalony wizerunek trudno potem zmienić. Jednak nigdy nie jest za późno na naukę, więc … nigdy nie mów nigdy – never say never.

#2 Mirror Image

Zawsze pamiętam moment, kiedy na pierwszych zajęciach z grupą przechodzę z języka ojczystego na język angielski. Ten moment jest, w pewnym sensie oczywiście, magiczny. To jak przejście na drugą stronę lustra. Widzisz innych jeszcze tak samo, choć już wiesz, że za chwilę to się zmieni… Pojawia się, jak ja to nazywam, lustrzane odbicie. Chwilowe wrażenie. Obraz odbity na wodzie naszych umiejętności.



Potem już słyszysz innych inaczej. Zazwyczaj ludzie wtedy milkną. Zaczyna się przestawianie ich własnego odbioru na melodię języka angielskiego. Najpierw wyławiają pojedyncze słowa, potem całe zdania, aż wreszcie pojawia się całość komunikatu. Zazwyczaj osoby zebrane na szkoleniu czy kursie językowym zaczynają też  pilnie obserwować mówcę. To, co mogło zostać pominięte w języku ojczystym, w języku obcym wymaga skupienia i wytężonej uwagi. Widzę, jak uczestnicy obserwują to, jak do nich mówię. Pojawia się też zawsze ten sam odruch. Wszyscy słuchacze mimowolnie zaczynają patrzeć na mówiącego. I wtedy ci, co uwielbiają sztukę przemawiania, mają okazję do zaistnienia w języku angielskim przed własną publicznością. Dlatego ten moment, jedyny w swoim rodzaju, moment przełączania się na fale obcego języka, jest taki wyjątkowy.

# 3 Business Mirror

Złoto, magia, przejście na drugą stronę lustra…. . Are you talking to me? Czy to wciąż jest wpis o sztuce mówienia w języku obcym? Myślę, że tak. Wszyscy przecież kreujemy swoją rzeczywistość. Ja - stale pracuję nad rzeczywistością językową. Mam to szczęście, że obserwuję, jak moi uczniowie łamią barierę lęku, strachu i niepewności. Jak pokonują własne ograniczenia. Jak przechodzą kolejne etapy „wtajemniczenia” językowego. Każdy z tych etapów jest okupiony ogromną pracą, wytrwałością i siłą woli. Chęcią poszukiwania i odkrywania. I, to, co jest w mojej pracy najważniejsze, to fakt, że każdy ma szansę na to, aby lepiej, płynniej i pewniej mówić w języku angielskim. To jest wybór, którą drogą pójdziemy. To jak przechodzenie na drugą stronę lustra. To nasza podróż w nieznane. Podróż, podczas której także lepiej poznajemy siebie…

To jak z praktykowaniem magii na oczach widzów. Wszyscy wiemy, że prestidigitatorzy wciągają nas w sztukę iluzji. Jednak ulegamy im. Dajemy się wciągać. Wierzymy w sztukę tworzenia pozorów. W sztukę imitacji.





Po spektaklu czujemy się lepiej, jeśli zaufaliśmy zręczności iluzjonisty. Tak samo jest z imitowaniem języka obcego. Jeśli zaufamy nauczycielowi i zostaniemy wciągnięci w jego sposób myślenia o języku, wtedy dajemy się prowadzić. Wierzymy, że ta droga doprowadzi nas do celu. Zostaliśmy już uwiedzeni, więc urok trwa. Dlatego po skończonych zajęciach podejmujemy ryzyko. Uczymy się, mimo wysiłku, którym to okupujemy. Ja także miałam to szczęście. Dałam się oczarować nauczycielom, z którymi warto było się uczyć. Tego też wciąż wszystkim życzę. Odrobina magii jest nam wszystkim bardzo potrzebna. 

2013-12-13

Business English. What else?



Czy nauczanie języka biznesu może być twórcze również dla tych, których uczymy? Czy uczenie innych języka obcego, zwłaszcza specjalistycznego, to tylko rutyna i utrwalanie schematu? Czy można przełamywać barierę myślenia o „języku w języku”? Myślę, że tak. I to skutecznie.


#1        Słowo jako obraz

Ji Lee, artysta grafik i dyrektor kreatywny Facebooka, wydał w 2011 r. książkę „Word as Image”. To zbiór prawie stu, perfekcyjnie opracowanych animowanych grafik, które przedstawiają słowo jako obraz. Reprezentacja graficzna słowa właśnie tu staje się najważniejsza. Skłania do skojarzeń. Podsuwa pomysły. Odsłania, wreszcie, metaforykę słów i magię znaczeń zawartą w prostych literach. Często zbudowany obraz podpowiada skojarzenia nie wprost. Odsyła nas do spenetrowania własnej graficznej wyobraźni. I, do tego, uczy. Uczy wyobraźni. Testuje ją zarówno na poziomie obrazu, jak i tekstu. Ale, przede wszystkim, jest odniesieniem kulturowym, osadzonym mocno w anglosaskiej tradycji. 

Ji Lee, Word as Image, 2011, Perigee Books, a Division of Penguin Books



#2        Słowo jako znak

Ucząc innych języka specjalistycznego, w moim przypadku – biznesowego języka angielskiego - odwołuję się do wspólnych doświadczeń, jakie mogę mieć z grupą ludzi. Do podobnego, zbudowanego na zbliżonych skojarzeniach sposobu pojmowania świata. Do utrwalonego, znajomego kodu językowego. I w tym przypadku semiotyka, czyli nauka o znakach, doskonale uatrakcyjnia szkolenia biznesowe. Słowo, słowo pisane, jest przecież znakiem. I wszyscy świetnie je rozpoznajemy, gdyż codziennie widzimy znaki wokół siebie. Stosujemy skróty graficzne, piszemy sms-y i maile, używamy mediów społecznościowych, a co za tym idzie, używamy emotikonów. I te wszystkie uśmiechnięte (zazwyczaj) ikonki, są świetnym dopełnieniem rozważań na temat znaczenia znaków w naszym świecie. J Użytkownicy Facebooka i Twittera wiedzą, jak łatwo prosty tekst „ubrać” w przenośne znaczenie. To, czego nie powiedzą słowa, powie nam obraz J L. Taki, jak ten, wykreowany na zajęciach z amerykańskimi studentami grafiki, przez Ji Lee. Znak naszych czasów, ale, przede wszystkim, znak przenoszący nas do amerykańskiego sposobu myślenia o świecie, w tym o świecie biznesu także.

Keep smiling! Don’t worry. Be happy!


Ji Lee, Word as Image, 2011, Perigee Books, a Division of Penguin Books



#3        Na początku było… słowo?

Jeśli na początku było słowo…

Idea
Ji Lee, Word as Image, 2011, Perigee Books, a Division of Penguin Books


… to zaraz za nim, a może właśnie odwrotnie, na samym prapoczątku, był także pomysł. Idea. Prosta. Klarowna. Bogata w znaczenie. Wszyscy użytkownicy Facebooka wiedzą, jak zrobić sobie zdjęcie, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby nam w tym pomóc. Tak więc, na początku jest czynność, a zarazem potem, chęć jej nazwania. W ten sposób stale poszerzamy granice języka. Dlatego angielskim słowem roku 2013 stało się, zasłużenie, słowo „SELFIE”.  Co to znaczy?  Nic prostszego. To fotografia zrobiona samemu sobie, np. smartfonem i umieszczona na portalach społecznościowych. Słowo to robi zawrotną karierę. I dziś wszyscy go używamy. I to nie tylko w języku angielskim...


#Słowa, słowa, słowa. To także #hashtagi (kluczowe słowa na Twitterze i Facebooku). To słowa w chmurze #tagów umieszczane na blogach i stronach internetowych. To wszystkie te słowa, które znamy, i te, które dopiero czekają na swoją kolej. Słowa kluczowe do zrozumienia świata. Słowa ważne w biznesie, gdyż każda drobna pomyłka może nas wiele kosztować. Dlatego warto uczyć się angielskiego, biznesowego słownictwa. Warto, przy okazji, przełamywać własną barierę w myśleniu o języku obcym. I warto to robić skutecznie,  i  ... z wyobraźnią. 

2013-09-17

CYFROWA KLASA FBT W TWOJEJ SZKOLE!



... czyli nauka języka angielskiego

dla dzieci z klas 1-6 w twojej szkole w Świdnicy! 

Dołącz do nas na Facebooku!

http://cyfrowaklasafbt.blogspot.com
Znajdziesz nas na zajęciach:


  1. w Szkole Podstawowej nr 8 - w poniedziałki i piątki o godz. 14.30 (grupa klas II i III), sala nr 27 w budynku głównym. Bardzo dziękujemy za uczestnictwo w lekcji pokazowej. Było naprawdę inspirująco... 
  

2.  w Szkole Podstawowej nr 4 - we wtorki i czwartki o godz. 14.30 (grupa klas II i III), a także o godz. 15.30 (grupa klas V i VI), sala nr 20

3.  w Szkole Podstawowej nr 1 - we wtorki o 12.45 (sala nr 5) i czwartki o 11.30 (grupa klas II), sala nr 22


CYFROWA KLASA 

czyli… 

Dlaczego warto uczyć się z nami? I co proponujemy? 

  • nowoczesne technologie w szkolnej klasie: laptopy i tablety z dostępem do Internetu
  • twórcze i kreatywne zajęcia: gry językowe, zagadki, quizy, piosenki, blogi
  • uwielbiamy język angielski i dzielimy się naszą pasją z dziećmi
  • praca w małych grupach: od 7 do 12 osób
  • aż 8 zajęć w miesiącu, czyli zajęcia 2 razy w tygodniu
  • koszt zajęć w miesiącu to 100 zł
  • i… najważniejsze:  

Państwa dzieci wyrównują szanse językowe w swojej szkole! 

A tak było podczas spotkań w świdnickich szkołach podstawowych nr 8., nr 4. i nr 1.:






Dziękujemy także rodzicom ze Szkoły Podstawowej nr 1. w Świdnicy za zaangażowanie i uczestniczenie w lekcji otwartej. Było nam bardzo miło Państwa gościć tuż przed świętami.:)

17.12.2013 r. - lekcja otwarta dla rodziców w Szkole Podstawowej nr 1. w Świdnicy. Byliśmy pod wrażeniem.:)


ZAPRASZAMY DO #CYFROWEJ KLASY!

Zapisz już dziś swoje dziecko do CYFROWEJ KLASY w szkole w Świdnicy! 
W styczniu i lutym rozpoczynamy zapisy do nowych grup dla klasy II,III i IV.:)
DOŁĄCZ DO NAS TAKŻE NA FACEBOOKU !



2013-08-03

A City

Miejsce, w którym żyjemy, określa nas samych. Jean Cocteau powiedział kiedyś prawdziwie, że „różnica między dużym a małym miastem polega na tym, że w dużym mieście można więcej zobaczyć, a w małym więcej usłyszeć.” Myślę, że świdniczanie, którzy zaludniali moje miasto na przestrzeni wieków, dziś mieliby poważny problem z definicją, tak sportretowanego, miasta wielkiego i miasta małego.

#1 To, co można zobaczyć
Świdnica, przecież, była przez kilkaset lat możnym i świetnie zorganizowanym księstwem świdnickim. Od czasów pierwszego piastowskiego księcia Bolka I, który używał tytułu „Książę Śląska i Pan na Książu”, i który zbudował potęgę księstwa, trwał rozwój miasta i całego regionu. Bolko dbał nie tylko o zaplecze polityczne, ale także o bezpieczeństwo, w myśl zasady "my home is my castle". Stąd też budował i rozbudowywał zamki, tj. Bolko, Kliczków, Grodno i Książ, który był jego główną siedzibą. To także za czasów Bolka I, wrocławscy mieszczanie, mocno z nim skonfliktowani, musieli ukorzyć się przed księciem, rozbierając wcześniej fragment murów obronnych przez które wjechał konno do miasta. Dlaczego tak się stało? Otóż książe świdnicki, jako regent także księstwa wrocławsko-legnickiego, zatrzymywał dla siebie prawie 75% dochodów Wrocławia. To budziło zdecydowany sprzeciw wrocławian, ale... sprzyjało rozwojowi Świdnicy.  
Odbudowana  po 45 latach wieża ratuszowa, uroczyście otwarta 17 listopada 2012 roku, ma 58 metrów wysokości i przepięknie odwzorowany zegar na przezroczystym cyferblacie


Niesamowity jest fakt, że miasto przechodziło z rąk do rąk władców polskich, czeskich, niemieckich, a nawet przez kilkadziesiąt lat było w posiadaniu Królestwa Węgierskiego. Świdnica była miastem z tradycjami rzemieślniczymi i kupieckimi. Do połowy XVII wieku, czyli do wybuchu wojny trzydziestoletniej, słynęła z ewangelickiej dbałości o wolności obywatelskie. Natomiast po wojnie trzydziestoletniej rządy nad miastem objęli katolicy, stosując zasadę cuis regio, eius religio (czyli - czyje panowanie, tego religia). Ale, do dziś, ewangelicko-augsburski Kościół Pokoju, wpisany w 2001 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury  UNESCO, jest jedną z najpiękniejszych wizytówek miasta. I został zbudowany właśnie po wojnie trzydziestoletniej z zastrzeżeniem, że ewangelicy wybudują go na własny koszt, poza murami miasta i z użyciem nietrwałych środków, takich jak drewno, glina i słoma. Chichot historii. Nietrwały, z założenia, kościół przetrwał, na przekór wszystkim, do dziś. Przetrwał wieki.

Oczywiście, katolicki kościół pw. Św. Stanisława i Wacława, a od 2004 roku także katedra diecezji świdnickiej, ustanowiona decyzją Jana Pawła II,  z najwyższą na Śląsku wieżą, i piątą co do wysokości w Polsce, górując nad miastem, przypomina o piastowskim fundatorze. I był nim syn pierwszego władcy księstwa, Książe Bolko II Świdnicki. Mimo że, starałam się unikać opisu miasta przez jego zabytki sakralne, i tak… nie udało mi się. Są one wpisane w miasto. Są fragmentami jego historii. Są związane z organizmem miejskim. I są także wyrazem ludzkich aspiracji. I tak, jak przed wiekami, każda droga w moim mieście, prędzej czy później, doprowadzi nas do nich…

Wieża katedry liczy 103 metry i jest najwyższa na Śląsku


#2 To, co można usłyszeć
Powtarzając za Gabrielem G. Marquezem, że „wszystkie ulice we wszystkich miastach nieuchronnie prowadzą do kościoła albo na cmentarz”, muszę, po raz kolejny, przyznać mu rację. I, tak też jest w Świdnicy… A te dwa zabytki, dwa kościoły, na zawsze określają wspólną, ewangelicką i katolicką zarazem, przeszłość miasta… Jeśli dodamy do tego nieistniejącą już żydowską synagogę to mamy przed oczami obraz z przeszłości. Obraz miasta wielu kultur… Miasta wielu narodowości… Miasta wielu języków... Miasta mojego wreszcie… A to, co na przestrzeni dziejów można było usłyszeć, spacerując świdnickimi ulicami, to, z pewnością, różne języki, jakimi posługiwali się ówcześni mieszkańcy i ci, co tu przybywali – od polszczyzny począwszy, przeprawiając się przez język czeski, hebrajski, łaciński, przez chwilę, podczas przemarszu wojsk napoleońskich zagościł tu także język francuski, a kończąc wyliczanie na hegemonii języka niemieckiego, by po wiekach znów wrócić do prapoczątków i do języka polskiego. Dziś miasto zaprasza swoich mieszkańców w sierpniu na I Integracyjny Zjazd Wszystkich Świdniczan, pokazując tym samym, że wszyscy są tak samo ważni. Różne kultury, różne języki i różne sposoby spojrzenia na świat czynią to miejsce ciekawszym. 

#3 To, co można przypomnieć
Wielojęzyczną historię miasta najlepiej widać dziś przed świdnickim Muzeum Kupiectwa. To tu można oglądać dwujęzyczną wystawę, przygotowaną w języku polskim i czeskim, poświęconą cesarzowej Annie Świdnickiej, księżniczce świdnickiej wydanej za mąż za króla Czech i cesarza rzymskiego Karola IV Luksemburskiego. Niestety Anna zmarła przedwcześnie w Pradze, w wieku zaledwie 23 lat podczas porodu trzeciego dziecka. Jednak do historii przeszła jako cesarzowa i matka późniejszego króla Niemiec i Czech Wacława IV Luksemburskiego. Pozostały po niej listy, między innymi korespondencja z wybitnym poetą włoskiego renesansu Francesco Petrarką (jego cykl wierszy znany pod popularną nazwą "Sonety do Laury", ukształtował sposób pisania o miłości jako o uczuciu głęboko metafizycznym). Natomiast listy cesarzowej Anny, pisane przecież w XIV wieku, do dziś świadczą o jej wykształceniu i zainteresowaniach. 


A przed muzeum, na ławeczce, od 2009 roku spokojnie siedzi i patrzy w gwiazdy Maria Kunic, świdnicka, siedemnastowieczna astronom, nazywana „Śląską Pallas”. Postać wybitna, obdarzona wyjątkowym talentem naukowym i pasją badawczą. Maria pochodziła ze śląskiej, ewangelickiej rodziny. Była świetnie wykształcona i władała siedmioma językami. Dziś jej posąg zdobi świdnicki rynek. A ona sama trzyma w ręku sferę i swoje tablice astronomiczne „Urania propitia”, które weszły w skład jej dzieła naukowego liczącego 552 strony, napisanego w dwóch językach, niemieckim i łacińskim. Dzieła, które zapewniło jej miejsce na naukowym parnasie.



 I tak historia splata się z rzeczywistością, także językową. Za plecami Marii, a przed samym wejściem do muzeum, króluje cesarzowa Anna z dynastii Piastów, sportretowana na dwujęzycznych planszach. Do języka polskiego, czeskiego i niemieckiego, dołącza więc ówczesna lingua franca wykształconego świata, czyli język łaciński.  To właśnie symboliczna postać Marii, wszechstronnie uzdolnionej kobiety naukowca i poliglotki, rozbudza najbardziej moją wyobraźnię. Jest ona dobrym, opiekuńczym duchem miasta. A od ponad czterech wieków naukowe osiągnięcia Marii w dziedzinie astronomii wciąż zachwycają kolejne pokolenia. Dlatego też dziś jedna z planetoid – 12624  Mariacunitia – nosi jej imię. A także jeden z nielicznych kraterów uderzeniowych na Wenus, Cunitz, nazwano na jej cześć. I pomyśleć tylko, że Wenus jest nazywana „planetą bliźniaczą” albo „siostrą Ziemi”. A Maria, świdniczanka także z urodzenia, stale patrząc w gwiazdy, zeszła także chwilowo na ziemię. Oby pozostała tu jak najdłużej… 

2013-07-14

Falling in Love with Journalism

                               
Każda pasja może być traktowana jak osobliwy przypadek miłości romantycznej. Od fazy zakochania i absolutnej fascynacji, po poznawanie i doświadczanie, aż do powolnego dochodzenia do prawdziwej, głębokiej i stałej relacji. Problem z pasją jest jednak taki, że nigdy nie wiemy, jak długo będziemy zakochani bezkrytycznie, choć, statystycznie, wypada że, faza miłości romantycznej bezpowrotnie mija po trzech latach. Potem widzimy więcej… niż sami chcielibyśmy zobaczyć.

Tak też, wspomnieniowo i nostalgicznie, próbuję rozprawić się z moją, czysto idealistyczną, pasją do dziennikarstwa. Minęło już wiele lat od czasu, kiedy po raz pierwszy, weszłam do budynku wrocławskiej Telewizji Polskiej. Minęło też wiele lat od czasu, kiedy, jako studentka piątego roku filologii polskiej, przystąpiłam do konkursu na dziennikarzy (dziennikarki) i prezenterów (prezenterki) telewizyjnych. Pamiętam z tamtych lat jedynie urywki, fragmenty własnych emocji… Porozrzucane w nieładzie puzzle wykształcenia, braku doświadczenia i głodu nowego zawodu… Ogromny tłum w ciemnym, telewizyjnym holu… Napięcie… Komisja, złożona z kilku osób… Błysk flesza (ktoś robił zdjęcia) i lamp w telewizyjnym studiu… Swoje pierwsze odbicie na monitorze… Głos, własny głos, który wyrywał się spod kontroli i brzmiał jakoś sztucznie, obco, nienaturalnie… Wreszcie – przeczytany pierwszy tekst (nie pamiętam jego treści)… A, potem ulga – powrót do domu… Do męża, do dziecka, do pisania pracy magisterskiej o literaturze faktu na przykładzie „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego… I trwanie – w przyjemnym, rozedrganym bezładzie do czasu, kiedy przyjdzie informacja o wynikach rekrutacji. Prawdopodobnie, do dziś tkwiłabym w tym przyjemnym, rozedrganym bezładzie, i nie poznałabym wyników konkursu, gdyby nie determinacja mojego męża, który, osobiście, sprawdził wyniki… Wiedział, że mi zależy… Niesamowicie… Biały królik wyskoczył z kapelusza prestidigitatora wprost do zawodowego życia...



Potem mam już jedną, wielką, nieusegregowaną przestrzeń w pamięci niepamięci. Prawie pięć lat (dokładnie cztery i pół). Ogromna eskalacja emocji przez pierwszy rok w redakcji Faktów. Zachłanna nauka wszystkiego, co może być potrzebne. Pierwsze przebłyski koleżeństwa, dziennikarskie fascynacje, zawodowe inspiracje. Pierwsze spory z profesjonalistami. Szukanie odpowiedzi na pytanie - dlaczego tak? Ja się nie zgadzam… I smak pierwszego zwycięstwa – wewnątrzredakcyjna nagroda za maleńki materiał o zapomnianej i przemilczanej przez lata historii wrocławskich, ale niemieckich, pomników. I duma z odkrycia, z pewnością po raz kolejny w przypadku debiutującego dziennikarza, 17. południka, przebiegającego przez Wieżę Astronomiczną (zwaną też Matematyczną) gmachu głównego Uniwersytetu Wrocławskiego. Dlaczego, po latach, pamiętam smak początku, a nie przywołuję dojrzalszych i bardziej inspirujących zawodowych doświadczeń? Z pewnością  jest tak, jak z magdalenką Prousta – smak ciastka odkrywa to, co najbardziej intensywne. A, przecież, nie ma nic intensywniejszego, od smaku pierwszej miłości…



Kolejne lata mojego telewizyjnego dziennikarstwa obfitowały szczodrze, i to jest, oczywiście, moja subiektywna ocena. Wychodząc poza ramy stricte informacyjnego rzemiosła, będąc już w redakcji publicystyki, mogłam połączyć różne swoje pomysły (pełnokrwisty publicystycznie i społecznie program Tabu i reporterski Raport). Zaczęłam jednak od utonięcia w … Powodzi Tysiąclecia. Przez kolejne lata będę pamiętać to, co wtedy zobaczyłam. Pływanie amfibią z ekipą telewizyjną po wrocławskim osiedlu Kozanów. Przez kolejne lata będę przywoływać solidarność ludzi, którzy pomagali sobie nawzajem. Wspólne układanie worków z piaskiem. Przez kolejne lata, wreszcie, będzie odżywać we mnie zrozumienie dla faktu, jak zmienia się życie w obliczu katastrofy. Wrocław zatopiony do wysokości pierwszego piętra. Właśnie wtedy zrozumiałam także, że życie ma swoją wartość. Jest – bezcenne.

A, wziąwszy pod lupę, moje dziennikarskie doświadczenia z tamtych lat, muszę stwierdzić, że każde uczestnictwo w kolejnym wydarzeniu, od otwarcia przez kanclerza Helmuta Kohla i premiera Jerzego Buzka, Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Krzyżowej, przez 46. Kongres Eucharystyczny, aż po 18. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, każde z tych, i wielu innych spotkań z ludźmi, zostawiło we mnie swój emocjonalny ślad. Zresztą, w Krzyżowej nie debiutowałam dziennikarsko… Byłam tam kilka lat wcześniej. Byłam tam jeszcze jako osiemnastolatka, która, zainspirowana warsztatami dziennikarskimi, postanowiła napisać reportaż o zrujnowanym pałacu i trudnym, przez wiele lat, niemożliwym wręcz, przymierzu polsko-niemieckim. Ten reportaż nie powstał nigdy… Swoje rozwinięcie i zakończenie znalazł dopiero po latach w reportażu dla Telewizji Polonia.



Metaforą mojego podejścia do każdego zawodu i każdej pasji, która ten zawód wywołuje, jest zdobywanie szczytu K2. Każdy ma swoje K2. Dlaczego K2, właśnie? Od początku mojej pracy dziennikarskiej, to K2 towarzyszyło mi stale. Przyszło do mnie bez zaproszenia. Nie pukało. Nie prosiło o pozwolenie na publikację, i na autoryzację. Razem z moim redakcyjnym kolegą montowaliśmy duży reportaż, lub, jak kto woli, maleńki dokument, o pierwszym zdobyciu K2 (filarem północnym, od strony chińskiej, uważanej za najtrudniejsze podejście) przez polskich himalaistów z Krzysztofem Wielickim na czele. To wtedy zrozumiałam, przeglądając materiał filmowy,  że dla każdego K2 ma inny wymiar. Dla jednych – znalezienie się w bazie pod K2 – było już osiągnięciem szczytu marzeń. Inni, pchani siłą ambicji i pasji, wspierali tych najlepszych, zakładając olinowanie. Wreszcie, sam dream team pod przywództwem Krzysztofa Wielickiego, zdobył szczyt marzeń. Miara ambicji. Miara pasji. Miara doświadczenia. Wszyscy, na szczęście, wrócili w chwale (ratując, przy zejściu, życie wycieńczonemu włoskiemu himalaiście). A, ja, przez cały czas trzymałam za nich kciuki, relacjonując ich wyprawę dla Telexpressu, Panoramy, Wiadomości i, oczywiście, dla swojej rodzimej redakcji wrocławskich Faktów. Relacjonując na podstawie skrawków informacji uzyskiwanych od rodziny jednego z uczestników wyprawy, który pozostał w bazie. Ten świdniczanin mieszkał przez lata na tej samej ulicy, co ja, w tym samym mieście, chodził tymi samymi, a przecież, jakże różnymi drogami… Ta droga doprowadziła mnie po latach do Krzysztofa Wielickiego, z którym przeprowadziłam prawie dwugodzinny wywiad o zwycięskiej wyprawie. Wywiad ten posłużył za kanwę opowieści o człowieku, który urodził się, by zdobywać… I, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czternaście ośmiotysięczników).



Ten tekst miał wyglądać zupełnie inaczej. Jednak postanowiłam, że, tak jak w przypadku naszego życia, trzeba czasami uwolnić emocje… Po co pisać o świecie bez emocji? Niech więc stanie się … pasja. Tekst ten to hołd złożony wszystkim, którzy, mimo wszystko, trwają przy swoich przekonaniach. Wszystkim, którzy codziennie, mozolnie wspinają się  na swoje K2. Wszystkim, których nie zniechęcają przeszkody. A – moje K2? To pasja do pisania. Bez znaczenia – w jakim języku będzie utrwalana, polskim czy angielskim. Ważne jest, by pisać, nawet jeśli przy podejściu na szczyt tracimy oddech... I, jeszcze jedno. Nie byłoby tego tekstu, bez mojej miłości do dziennikarstwa. A, odkochując się z czasem, zyskujemy coś jeszcze… Wolność wyboru.