Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisanie. Pokaż wszystkie posty

2016-04-10

The calm before the storm

Cisza przed burzą... Tak zwykle mówimy, gdy mamy przeczucie, że coś się wydarzy. Zawsze najpierw przychodzi mi na myśl Szekspirowska "Burza" (nie szukajcie jednak tego polskiego słowa w oryginalnym tytule: "The Tempest") ... To takie małe "skrzywienie" literackie bardzo, ale to bardzo zakochanej w literaturze angielskiej, lektorki. To właśnie od Szekspira, i nie będę tu oryginalna, zaczęła się moja podróż w czasie i przestrzeni z językiem angielskim. Tak swoją drogą, już ponad miliard osób na świecie uczy się języka angielskiego, więc... sam Szekspir, a raczej jego twórczość,  jest też świetnym przykładem na to, jak skutecznie, i przez wieki, można promować język angielski. Ale, na samym początku, lata świetlne przed moim poznaniem dzieł sławnego dramaturga, były angielskie piosenki... I kilkanaście  pierwszych lekcji w Miejskim Domu Kultury w grupie dla dzieci klas 3., gdzie poznałam melodię języka i... odmianę czasownika "to be". Okazuje się, że te z pozoru odległe od siebie w czasie zdarzenia, mają jednak wspólny mianownik... I jest nim, a jakże, język angielski. Od nauki podstaw i odmiany czasownika już jest tylko krok... milowy (choć nie chodzimy po Stumilowym Lesie w stumilowych butach) do czytania w oryginale Szekspira.:) Do czytania jego "Króla Leara". "Król Lear". Genialna sztuka. Maestria języka. Prawdziwa cisza przed burzą... jak to bywa w dramacie.



W takim razie "the calm before the storm" to bardzo trafne określenie, które pasuje także do nauki języka angielskiego. Po pierwsze, Anglicy to wyspiarze. Po drugie, obserwacja morza, oceanu, to naturalna czynność żeglarzy... A  Anglicy to właśnie naród żeglarzy. Po trzecie, płynąc przez morze skojarzeń, rozbijamy obóz na bezludnej wyspie... gdzie jesteśmy już tylko my. I zaczynamy robinsonadę, przygodę dla wytrwałych z nauką języka angielskiego. Ulubiona powieść? I znowu rzut w kierunku literatury angielskiej... Może "Robinson Crusoe"? Nie. To jednak byłoby za proste... Zbyt proste... Robinson nie był najlepszym nauczycielem, tak swoją drogą.:)



Na szkoleniach i konferencjach dla lektorów języka angielskiego spotykam ich często. Kogo? Brytyjczyków, rzecz jasna. "Native speakerów", czyli rodzimych użytkowników języka. Jeden z nich, podczas mojego wykładu dla nauczycieli, tak właśnie zareagował na zdjęcie morza, którym zilustrowałam przykład zmian w nauczaniu. "The calm before the storm", tak właśnie powiedział. I miał rację... Przejście od nauczania analogowego do cyfrowego zawsze poprzedza... cisza przed burzą. Ale ten londyńczyk, powiedział też to, co mu pierwsze przyszło na myśl... Powiedział to instynktownie... Poza nim nikt nie skojarzył obrazu pozornie spokojnego morza z... burzą. I z etapem aż tak daleko idących zmian. A uczenie innych języka angielskiego, uczenie cyfrowe, wymaga od nas zmian. Przestawiamy się całkowicie. I z ciszy... wpadamy w sam środek szalonej, tropikalnej, szekspirowskiej... burzy.:) 


2013-07-14

Falling in Love with Journalism

                               
Każda pasja może być traktowana jak osobliwy przypadek miłości romantycznej. Od fazy zakochania i absolutnej fascynacji, po poznawanie i doświadczanie, aż do powolnego dochodzenia do prawdziwej, głębokiej i stałej relacji. Problem z pasją jest jednak taki, że nigdy nie wiemy, jak długo będziemy zakochani bezkrytycznie, choć, statystycznie, wypada że, faza miłości romantycznej bezpowrotnie mija po trzech latach. Potem widzimy więcej… niż sami chcielibyśmy zobaczyć.

Tak też, wspomnieniowo i nostalgicznie, próbuję rozprawić się z moją, czysto idealistyczną, pasją do dziennikarstwa. Minęło już wiele lat od czasu, kiedy po raz pierwszy, weszłam do budynku wrocławskiej Telewizji Polskiej. Minęło też wiele lat od czasu, kiedy, jako studentka piątego roku filologii polskiej, przystąpiłam do konkursu na dziennikarzy (dziennikarki) i prezenterów (prezenterki) telewizyjnych. Pamiętam z tamtych lat jedynie urywki, fragmenty własnych emocji… Porozrzucane w nieładzie puzzle wykształcenia, braku doświadczenia i głodu nowego zawodu… Ogromny tłum w ciemnym, telewizyjnym holu… Napięcie… Komisja, złożona z kilku osób… Błysk flesza (ktoś robił zdjęcia) i lamp w telewizyjnym studiu… Swoje pierwsze odbicie na monitorze… Głos, własny głos, który wyrywał się spod kontroli i brzmiał jakoś sztucznie, obco, nienaturalnie… Wreszcie – przeczytany pierwszy tekst (nie pamiętam jego treści)… A, potem ulga – powrót do domu… Do męża, do dziecka, do pisania pracy magisterskiej o literaturze faktu na przykładzie „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego… I trwanie – w przyjemnym, rozedrganym bezładzie do czasu, kiedy przyjdzie informacja o wynikach rekrutacji. Prawdopodobnie, do dziś tkwiłabym w tym przyjemnym, rozedrganym bezładzie, i nie poznałabym wyników konkursu, gdyby nie determinacja mojego męża, który, osobiście, sprawdził wyniki… Wiedział, że mi zależy… Niesamowicie… Biały królik wyskoczył z kapelusza prestidigitatora wprost do zawodowego życia...



Potem mam już jedną, wielką, nieusegregowaną przestrzeń w pamięci niepamięci. Prawie pięć lat (dokładnie cztery i pół). Ogromna eskalacja emocji przez pierwszy rok w redakcji Faktów. Zachłanna nauka wszystkiego, co może być potrzebne. Pierwsze przebłyski koleżeństwa, dziennikarskie fascynacje, zawodowe inspiracje. Pierwsze spory z profesjonalistami. Szukanie odpowiedzi na pytanie - dlaczego tak? Ja się nie zgadzam… I smak pierwszego zwycięstwa – wewnątrzredakcyjna nagroda za maleńki materiał o zapomnianej i przemilczanej przez lata historii wrocławskich, ale niemieckich, pomników. I duma z odkrycia, z pewnością po raz kolejny w przypadku debiutującego dziennikarza, 17. południka, przebiegającego przez Wieżę Astronomiczną (zwaną też Matematyczną) gmachu głównego Uniwersytetu Wrocławskiego. Dlaczego, po latach, pamiętam smak początku, a nie przywołuję dojrzalszych i bardziej inspirujących zawodowych doświadczeń? Z pewnością  jest tak, jak z magdalenką Prousta – smak ciastka odkrywa to, co najbardziej intensywne. A, przecież, nie ma nic intensywniejszego, od smaku pierwszej miłości…



Kolejne lata mojego telewizyjnego dziennikarstwa obfitowały szczodrze, i to jest, oczywiście, moja subiektywna ocena. Wychodząc poza ramy stricte informacyjnego rzemiosła, będąc już w redakcji publicystyki, mogłam połączyć różne swoje pomysły (pełnokrwisty publicystycznie i społecznie program Tabu i reporterski Raport). Zaczęłam jednak od utonięcia w … Powodzi Tysiąclecia. Przez kolejne lata będę pamiętać to, co wtedy zobaczyłam. Pływanie amfibią z ekipą telewizyjną po wrocławskim osiedlu Kozanów. Przez kolejne lata będę przywoływać solidarność ludzi, którzy pomagali sobie nawzajem. Wspólne układanie worków z piaskiem. Przez kolejne lata, wreszcie, będzie odżywać we mnie zrozumienie dla faktu, jak zmienia się życie w obliczu katastrofy. Wrocław zatopiony do wysokości pierwszego piętra. Właśnie wtedy zrozumiałam także, że życie ma swoją wartość. Jest – bezcenne.

A, wziąwszy pod lupę, moje dziennikarskie doświadczenia z tamtych lat, muszę stwierdzić, że każde uczestnictwo w kolejnym wydarzeniu, od otwarcia przez kanclerza Helmuta Kohla i premiera Jerzego Buzka, Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Krzyżowej, przez 46. Kongres Eucharystyczny, aż po 18. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, każde z tych, i wielu innych spotkań z ludźmi, zostawiło we mnie swój emocjonalny ślad. Zresztą, w Krzyżowej nie debiutowałam dziennikarsko… Byłam tam kilka lat wcześniej. Byłam tam jeszcze jako osiemnastolatka, która, zainspirowana warsztatami dziennikarskimi, postanowiła napisać reportaż o zrujnowanym pałacu i trudnym, przez wiele lat, niemożliwym wręcz, przymierzu polsko-niemieckim. Ten reportaż nie powstał nigdy… Swoje rozwinięcie i zakończenie znalazł dopiero po latach w reportażu dla Telewizji Polonia.



Metaforą mojego podejścia do każdego zawodu i każdej pasji, która ten zawód wywołuje, jest zdobywanie szczytu K2. Każdy ma swoje K2. Dlaczego K2, właśnie? Od początku mojej pracy dziennikarskiej, to K2 towarzyszyło mi stale. Przyszło do mnie bez zaproszenia. Nie pukało. Nie prosiło o pozwolenie na publikację, i na autoryzację. Razem z moim redakcyjnym kolegą montowaliśmy duży reportaż, lub, jak kto woli, maleńki dokument, o pierwszym zdobyciu K2 (filarem północnym, od strony chińskiej, uważanej za najtrudniejsze podejście) przez polskich himalaistów z Krzysztofem Wielickim na czele. To wtedy zrozumiałam, przeglądając materiał filmowy,  że dla każdego K2 ma inny wymiar. Dla jednych – znalezienie się w bazie pod K2 – było już osiągnięciem szczytu marzeń. Inni, pchani siłą ambicji i pasji, wspierali tych najlepszych, zakładając olinowanie. Wreszcie, sam dream team pod przywództwem Krzysztofa Wielickiego, zdobył szczyt marzeń. Miara ambicji. Miara pasji. Miara doświadczenia. Wszyscy, na szczęście, wrócili w chwale (ratując, przy zejściu, życie wycieńczonemu włoskiemu himalaiście). A, ja, przez cały czas trzymałam za nich kciuki, relacjonując ich wyprawę dla Telexpressu, Panoramy, Wiadomości i, oczywiście, dla swojej rodzimej redakcji wrocławskich Faktów. Relacjonując na podstawie skrawków informacji uzyskiwanych od rodziny jednego z uczestników wyprawy, który pozostał w bazie. Ten świdniczanin mieszkał przez lata na tej samej ulicy, co ja, w tym samym mieście, chodził tymi samymi, a przecież, jakże różnymi drogami… Ta droga doprowadziła mnie po latach do Krzysztofa Wielickiego, z którym przeprowadziłam prawie dwugodzinny wywiad o zwycięskiej wyprawie. Wywiad ten posłużył za kanwę opowieści o człowieku, który urodził się, by zdobywać… I, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czternaście ośmiotysięczników).



Ten tekst miał wyglądać zupełnie inaczej. Jednak postanowiłam, że, tak jak w przypadku naszego życia, trzeba czasami uwolnić emocje… Po co pisać o świecie bez emocji? Niech więc stanie się … pasja. Tekst ten to hołd złożony wszystkim, którzy, mimo wszystko, trwają przy swoich przekonaniach. Wszystkim, którzy codziennie, mozolnie wspinają się  na swoje K2. Wszystkim, których nie zniechęcają przeszkody. A – moje K2? To pasja do pisania. Bez znaczenia – w jakim języku będzie utrwalana, polskim czy angielskim. Ważne jest, by pisać, nawet jeśli przy podejściu na szczyt tracimy oddech... I, jeszcze jedno. Nie byłoby tego tekstu, bez mojej miłości do dziennikarstwa. A, odkochując się z czasem, zyskujemy coś jeszcze… Wolność wyboru.

2013-04-15

Jak pisać..., czyli jak żyć?

Jak pisać dobrze? To trudne pytanie, na które nikt jeszcze nie znalazł jednej celnej, zwięzłej i wyczerpującej odpowiedzi... Jak pisać dobrze i poprawnie, zarówno w języku polskim, jak i w języku angielskim - oto jest pytanie! I wyzwanie... Postanowiłam więc, zmierzyć się z materią słowa pisanego... dwujęzycznego, polifonicznego i rozpisanego na dwa instrumenty, którym są także dwie różne kultury, i dwa zupełnie odmienne sposoby patrzenia na świat. Słowo polskie i słowo angielskie. Kontrast, różnica, spięcie! Słowem - burzliwe wyładowanie. 





Słowo, które raz zostaje zapisane, wraca do nas stale, ponieważ, jak mawia stare, dobre przysłowie, słowo wylatuje wróblem, a wraca wołem. Siły rażenia słowa nie da się więc przecenić. Jednak można je trafnie ocenić... . Pozostaje jeszcze pytanie, jak pisać dobrze, poprawnie i ciekawie? Jak wzbudzać zainteresowanie, pobudzać do myślenia, ożywiać wyobraźnię... ? Jednym słowem, jak zawładnąć tą, pozostającą do zagospodarowania, przestrzenią, w której drzemią umysły, lewitują emocje i unoszą się oczekiwania naszych czytelników? 






Trudne pytania, jeszcze trudniejsze odpowiedzi i ... najtrudniejsze zadanie do wykonania. Opisanie, w formie bloga, tego, co ulotne, kapryśne i często, po prostu, nieprzetłumaczalne. Pisanie o pisaniu i tłumaczeniu zarazem? Tak, to właśnie jest odpowiedź na właściwie postawione pytanie.:))




Renata Fiszer - tłumaczka języka angielskiego, właścicielka biura tłumaczeń Fiszer Business Translations. Specjalizuje się w tłumaczeniach biznesowych i szkoleniach z biznesowego języka angielskiego (Business English).

***
Jestem niezmiennie przekonana o urodzie słowa i tekstu pisanego. Zauroczona przekładem. Zafascynowana nauką. W stałym rozdarciu pomiędzy... chęcią działania a pasją pisania. Słowo "hybryda" wpisuję na stałe do swojego słownika... Hybrydyczność, sama w sobie, jest mi więc przeznaczona... Na granicy dwóch światów - materialnego i  wirtualnego, istnieje gdzieś idea słowa doskonałego...