Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty

2013-08-03

A City

Miejsce, w którym żyjemy, określa nas samych. Jean Cocteau powiedział kiedyś prawdziwie, że „różnica między dużym a małym miastem polega na tym, że w dużym mieście można więcej zobaczyć, a w małym więcej usłyszeć.” Myślę, że świdniczanie, którzy zaludniali moje miasto na przestrzeni wieków, dziś mieliby poważny problem z definicją, tak sportretowanego, miasta wielkiego i miasta małego.

#1 To, co można zobaczyć
Świdnica, przecież, była przez kilkaset lat możnym i świetnie zorganizowanym księstwem świdnickim. Od czasów pierwszego piastowskiego księcia Bolka I, który używał tytułu „Książę Śląska i Pan na Książu”, i który zbudował potęgę księstwa, trwał rozwój miasta i całego regionu. Bolko dbał nie tylko o zaplecze polityczne, ale także o bezpieczeństwo, w myśl zasady "my home is my castle". Stąd też budował i rozbudowywał zamki, tj. Bolko, Kliczków, Grodno i Książ, który był jego główną siedzibą. To także za czasów Bolka I, wrocławscy mieszczanie, mocno z nim skonfliktowani, musieli ukorzyć się przed księciem, rozbierając wcześniej fragment murów obronnych przez które wjechał konno do miasta. Dlaczego tak się stało? Otóż książe świdnicki, jako regent także księstwa wrocławsko-legnickiego, zatrzymywał dla siebie prawie 75% dochodów Wrocławia. To budziło zdecydowany sprzeciw wrocławian, ale... sprzyjało rozwojowi Świdnicy.  
Odbudowana  po 45 latach wieża ratuszowa, uroczyście otwarta 17 listopada 2012 roku, ma 58 metrów wysokości i przepięknie odwzorowany zegar na przezroczystym cyferblacie


Niesamowity jest fakt, że miasto przechodziło z rąk do rąk władców polskich, czeskich, niemieckich, a nawet przez kilkadziesiąt lat było w posiadaniu Królestwa Węgierskiego. Świdnica była miastem z tradycjami rzemieślniczymi i kupieckimi. Do połowy XVII wieku, czyli do wybuchu wojny trzydziestoletniej, słynęła z ewangelickiej dbałości o wolności obywatelskie. Natomiast po wojnie trzydziestoletniej rządy nad miastem objęli katolicy, stosując zasadę cuis regio, eius religio (czyli - czyje panowanie, tego religia). Ale, do dziś, ewangelicko-augsburski Kościół Pokoju, wpisany w 2001 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury  UNESCO, jest jedną z najpiękniejszych wizytówek miasta. I został zbudowany właśnie po wojnie trzydziestoletniej z zastrzeżeniem, że ewangelicy wybudują go na własny koszt, poza murami miasta i z użyciem nietrwałych środków, takich jak drewno, glina i słoma. Chichot historii. Nietrwały, z założenia, kościół przetrwał, na przekór wszystkim, do dziś. Przetrwał wieki.

Oczywiście, katolicki kościół pw. Św. Stanisława i Wacława, a od 2004 roku także katedra diecezji świdnickiej, ustanowiona decyzją Jana Pawła II,  z najwyższą na Śląsku wieżą, i piątą co do wysokości w Polsce, górując nad miastem, przypomina o piastowskim fundatorze. I był nim syn pierwszego władcy księstwa, Książe Bolko II Świdnicki. Mimo że, starałam się unikać opisu miasta przez jego zabytki sakralne, i tak… nie udało mi się. Są one wpisane w miasto. Są fragmentami jego historii. Są związane z organizmem miejskim. I są także wyrazem ludzkich aspiracji. I tak, jak przed wiekami, każda droga w moim mieście, prędzej czy później, doprowadzi nas do nich…

Wieża katedry liczy 103 metry i jest najwyższa na Śląsku


#2 To, co można usłyszeć
Powtarzając za Gabrielem G. Marquezem, że „wszystkie ulice we wszystkich miastach nieuchronnie prowadzą do kościoła albo na cmentarz”, muszę, po raz kolejny, przyznać mu rację. I, tak też jest w Świdnicy… A te dwa zabytki, dwa kościoły, na zawsze określają wspólną, ewangelicką i katolicką zarazem, przeszłość miasta… Jeśli dodamy do tego nieistniejącą już żydowską synagogę to mamy przed oczami obraz z przeszłości. Obraz miasta wielu kultur… Miasta wielu narodowości… Miasta wielu języków... Miasta mojego wreszcie… A to, co na przestrzeni dziejów można było usłyszeć, spacerując świdnickimi ulicami, to, z pewnością, różne języki, jakimi posługiwali się ówcześni mieszkańcy i ci, co tu przybywali – od polszczyzny począwszy, przeprawiając się przez język czeski, hebrajski, łaciński, przez chwilę, podczas przemarszu wojsk napoleońskich zagościł tu także język francuski, a kończąc wyliczanie na hegemonii języka niemieckiego, by po wiekach znów wrócić do prapoczątków i do języka polskiego. Dziś miasto zaprasza swoich mieszkańców w sierpniu na I Integracyjny Zjazd Wszystkich Świdniczan, pokazując tym samym, że wszyscy są tak samo ważni. Różne kultury, różne języki i różne sposoby spojrzenia na świat czynią to miejsce ciekawszym. 

#3 To, co można przypomnieć
Wielojęzyczną historię miasta najlepiej widać dziś przed świdnickim Muzeum Kupiectwa. To tu można oglądać dwujęzyczną wystawę, przygotowaną w języku polskim i czeskim, poświęconą cesarzowej Annie Świdnickiej, księżniczce świdnickiej wydanej za mąż za króla Czech i cesarza rzymskiego Karola IV Luksemburskiego. Niestety Anna zmarła przedwcześnie w Pradze, w wieku zaledwie 23 lat podczas porodu trzeciego dziecka. Jednak do historii przeszła jako cesarzowa i matka późniejszego króla Niemiec i Czech Wacława IV Luksemburskiego. Pozostały po niej listy, między innymi korespondencja z wybitnym poetą włoskiego renesansu Francesco Petrarką (jego cykl wierszy znany pod popularną nazwą "Sonety do Laury", ukształtował sposób pisania o miłości jako o uczuciu głęboko metafizycznym). Natomiast listy cesarzowej Anny, pisane przecież w XIV wieku, do dziś świadczą o jej wykształceniu i zainteresowaniach. 


A przed muzeum, na ławeczce, od 2009 roku spokojnie siedzi i patrzy w gwiazdy Maria Kunic, świdnicka, siedemnastowieczna astronom, nazywana „Śląską Pallas”. Postać wybitna, obdarzona wyjątkowym talentem naukowym i pasją badawczą. Maria pochodziła ze śląskiej, ewangelickiej rodziny. Była świetnie wykształcona i władała siedmioma językami. Dziś jej posąg zdobi świdnicki rynek. A ona sama trzyma w ręku sferę i swoje tablice astronomiczne „Urania propitia”, które weszły w skład jej dzieła naukowego liczącego 552 strony, napisanego w dwóch językach, niemieckim i łacińskim. Dzieła, które zapewniło jej miejsce na naukowym parnasie.



 I tak historia splata się z rzeczywistością, także językową. Za plecami Marii, a przed samym wejściem do muzeum, króluje cesarzowa Anna z dynastii Piastów, sportretowana na dwujęzycznych planszach. Do języka polskiego, czeskiego i niemieckiego, dołącza więc ówczesna lingua franca wykształconego świata, czyli język łaciński.  To właśnie symboliczna postać Marii, wszechstronnie uzdolnionej kobiety naukowca i poliglotki, rozbudza najbardziej moją wyobraźnię. Jest ona dobrym, opiekuńczym duchem miasta. A od ponad czterech wieków naukowe osiągnięcia Marii w dziedzinie astronomii wciąż zachwycają kolejne pokolenia. Dlatego też dziś jedna z planetoid – 12624  Mariacunitia – nosi jej imię. A także jeden z nielicznych kraterów uderzeniowych na Wenus, Cunitz, nazwano na jej cześć. I pomyśleć tylko, że Wenus jest nazywana „planetą bliźniaczą” albo „siostrą Ziemi”. A Maria, świdniczanka także z urodzenia, stale patrząc w gwiazdy, zeszła także chwilowo na ziemię. Oby pozostała tu jak najdłużej… 

2013-05-28

Trolling

                                                                                   

Cały czas zastanawiam się nad tym, ile problemów sprawia tłumaczowi przekład słownictwa specjalistycznego. I, w tym przypadku, nie chodzi mi tylko o słownictwo ściśle techniczne, czy branżowe – przypisane do konkretnej grupy zawodowej, ale takie, które łączy się z różnymi dziedzinami wiedzy specjalistycznej. Od dwóch lat organizuję spotkania tłumaczy, które samoistnie przekształciły się w towarzyskie rozmowy na temat tego, co nas pasjonuje, ale także, co nam sprawia problemy. Z czym się borykamy i … dlaczego nie zawsze jesteśmy zadowoleni z wyborów, których dokonujemy przy selekcji konkretnego słowa. Stałe rozdarcie w pogoni za najlepszym ekwiwalentem w języku docelowym. Często jest tak, że „podskórnie” znakomicie rozumiemy obce słowo, w moim przypadku – słowo angielskie, ale, kiedy przychodzi do przekładu, okazuje się, że samo zrozumienie i wiedza translatorska nie wystarcza. Przekład, sam w sobie, zmusza do stałego poszukiwania. Do wyprawy w nieznane. Do odkrywania. Do wchodzenia w interakcję nie tylko z tekstem, ale także z innymi ludźmi…



Przypadek #1  Twitter

Jestem bardzo zaangażowaną użytkowniczką Twittera (to oczywiście wyłącznie moja, subiektywna opinia). Rozpoczynając dzień od filiżanki kawy, przeglądając pocztę, odpowiadając na maile i czytając artykuły, zawsze, w międzyczasie, otwieram swoje portale społecznościowe. Twitter - to dla mnie, osobiście, ogromna przyjemność z pozostawania w kontakcie ze społecznością zarówno polską, jak i anglojęzyczną. Dzięki Twitterowi mam okazję do wymieniania się zawodowymi informacjami ze specjalistami z całego świata. I to właśnie zachwyca mnie najbardziej. To takie zawodowe forum wymiany poglądów, doświadczeń i myśli. I to nie tylko z tłumaczami, ale także ze specjalistami z dziedziny mediów społecznościowych, marketingu, czy dziennikarstwa specjalistycznego. Nieogarniona baza wiedzy. Morze pomysłów.  Port, z którego wypływam codziennie  w poszukiwaniu zawodowej inspiracji. Wystarczy poznać odpowiednie hasła, a po jakimś czasie każdy użytkownik Twittera odnajduje swoje #hashtagi (w języku angielskim „hashtags” to nazwa znaku „#”, który służy jako kod do wzajemnej społecznościowej interakcji, np. #BeautyofScience, czy #PięknoNauki -  które polecam, gdyż korzystam z nich stale). Żeglowanie po oceanie wiedzy – zawsze zapewnione.



 Przypadek #2 Trollowanie

Nieoczekiwanie dla mnie samej, to właśnie jeden z użytkowników Twittera zapoznał mnie z terminem - „trollowanie”. Podzieliłam się ze społecznością artykułem Toma Chatfielda, dziennikarza brytyjskiego „Guardiana”, o wpływie Internetu na współczesny język angielski. Artykuł zatytułowany „The 10 best words the internet has given English”, moim zdaniem, w ciekawy, choć prosty, sposób, opisywał zjawisko powstawania i asymilacji angielskich słów ze standardem współczesnej angielszczyzny. Z lingwistycznego punktu widzenia, najciekawsze było to, że autor artykułu podawał etymologię słów związaną z historią języka. „Trolling”, obok „avatars”, „memes”, „hashtags”, „geeks czy „LOLs”, obrazował bardzo przecież interesującą - historię języka angielskiego. To właśnie w XVII wieku  słowo „trolling” zostało zaadaptowane ze starofrancuskiego. Wprost, semantycznie, związane było z łowieniem na błystkę. Zamiast zarzucania sieci używano „nęcenia” w oczekiwaniu na drapieżną rybę.

Dziś angielski termin „trolling for fish stał się bazą dla internetowego zjawiska „trollowania” (ang. trolling) na forach internetowych. I – jak się okazuje – termin ten nie ma nic wspólnego ze stereotypowym wyobrażeniem nordyckich, złośliwych trolli, którymi straszono niegdyś dzieci. Pochodzenie tego słowa jest więc ściśle związane z rybołówstwem, dalekomorskimi połowami i żeglowaniem. Poza tym,  wiedząc, że słownictwo języka angielskiego wchłonęło ponad 10 tysięcy francuskich wyrażeń, począwszy od XI wieku, nie zdziwił mnie wcale fakt, że, wbrew oczekiwaniom i pierwszym skojarzeniom, słowo to ma francuski rodowód właśnie. Dlatego też, chciałam podzielić się tym fragmentem wiedzy z innymi, zwłaszcza z polskimi tłumaczami, aż… sama zostałam uznana za osobę, która wpisuje się właśnie w  …. trollowanie! Poszukując ciekawostek lingwistycznych i historycznych, nieświadomie łowiąc na błystkę, złowiłam „drapieżnika”, który uznał mnie za, cytuję w oryginale: „my fav: #trolling RT @renatafiszer”.



Przypadek #3 Żeglarz

Tu mogłabym zakończyć opowieść o mojej przygodzie z trollowaniem. Jednak na tym nie koniec. Nastąpił niekontrolowanych połowów ciąg dalszy… Na wspomnianym spotkaniu z zaprzyjaźnionymi tłumaczkami, pojawił się zapowiedziany wcześniej gość, czyli osoba towarzysząca. Po cichutku, powolutku… rozwija się ta marynistyczna historia. Spotkaliśmy się wszyscy we wrocławskiej restauracji „Przystań”, aby było jeszcze ciekawiej. To moje żeglarskie fascynacje sprzed wielu lat spowodowały, że po raz drugi wybrałam to miejsce na spotkanie. Było przyjaźnie, sympatycznie, lingwistycznie… aż do czasu, kiedy okazało się, że przy czteroosobowym stole siedzi dwoje żeglarzy. Przy czym, tylko jedno z dwojga ( i - dla ułatwienia dodam, że to nie byłam ja) było prawdziwym żeglarzem – podróżnikiem… I tak historia zatoczyła koło. Wróciliśmy do punktu wyjścia i „trolling for fish” raz jeszcze powrócił, tym razem zachęcając do opowiedzenia przygody z Twitterem, trollowaniem i … pochodzeniem własnego nazwiska, które tak nieodmiennie kojarzy się z tym całym, żeglarskim zamieszaniem. W jednej chwili, nabierając wiatru w żagle, wypłynęliśmy na głęboką wodę różnorodnych skojarzeń… A tam czekały na nas arktyczne opowieści! Dosłownie (historie te sprawdziłam już po powrocie do domu). Metafizyczne doznania stały się więc częścią tego wieczoru. Pływając w sieci towarzyskich powiązań, nieoczekiwanie, trafiłam na prawdziwą „grubą rybę” lub, po prostu, wilka morskiego rodem  z autentycznego, żeglarskiego i podróżniczego świata. I tak ten świat - po raz kolejny i  niespodziewanie – złowiony został na przynętę w „Przystani”.



Nie ma bezpiecznych przystani. Są za to porty, które czasami musimy opuścić, aby dowiedzieć się więcej o nas samych… Trollowanie (ang.trolling) zaś, i to nie tylko internetowe, sprawia, że nigdy nie będziemy mieć pewności, co złowimy. Na pocieszenie pozostaje mi fakt, że zjawisko trollowania nie musi być postrzegane wyłącznie jako negatywne. Przez specjalistów od mediów społecznościowych zaliczane jest raczej do rodzaju interakcji na forum, której celem jest sprowokowanie do dyskusji i wymiany poglądów. Samo w sobie  - nie stanowi problemu (nawet jeśli inni zauważają, zamierzoną lub nie, naiwność w formułowaniu opinii), jeśli prowokuje do ciekawej, mądrej i owocnej dyskusji. Tak, na szczęście, stało się tym razem. Zarówno na Twitterze, jak i  w życiu.